"Wrocław we wspomnieniach" - 6. wywiad
- Szczegóły
- Kategoria: Wrocław wczoraj i dziś
- Utworzono: wtorek, 30, sierpień 2016 14:15
- Patrycja
Kolejny wywiad w ramach projektu "Wrocław we wspomnieniach. Spacerem przez najnowszą historię Wrocławia" mieliśmy okazję przeprowadzić z Panem Jerzym Sznerchem, radnym miejskim i osiedlowym. Mamy nadzieję, że spodoba się Wam tak samo jak nam spodobało się spotkanie :)
- Pan mieszka na Nadodrzu?
JS: Od urodzenia, od 1954 roku. Urodziłem się w szpitalu MSW. Teraz mieszkam na Roosevelta, a mieszkałem na Ołbińskiej.
- Gdzie Pan chodził do szkoły?
JS: Do szkoły nr 93. Ta szkoła została otwarta w 1961 r., akurat kiedy ja rozpoczynałem naukę. Ta szkoła była jedną z "tysiąclatek". Mój tato był komendantem straży pożarnej na Ołbińskiej i oni zorganizowali taką większą imprezę na rozpoczęcie roku szkolnego.
- I ta szkoła dalej funkcjonuje?
JS: Tak. Ojciec był pierwszym komendantem straży pożarnej we Wrocławiu. Przyjechał w 1945 r. ze Lwowa.
- I już we Lwowie był strażakiem?
JS: Tak, był strażakiem i oficerem Wojska Polskiego. Uruchamiał we Wrocławiu straż pożarną. Przede wszystkim w ogóle gasił miasto, bo 85% się paliło miasta. I trwały walki z Rosjanami, którzy grabili miasto, gwałcili ludzi. Na początku jak tato przyjechał, to mieszkali tu głównie Rosjanie i Niemcy, dopiero zaczynali przywozić Polaków. Pierwsze transporty przyjeżdżały właśnie na Nadodrze. A on jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego z innymi powoływał Biuro Repatriantów.
- Rozumiem, że ta jednostka przy Ołbińskiej była pierwszą strażą pożarną?
JS: Tak, ale ojciec tworzył różne jednostki. Na Brochowie w garażu znalazł taki samochód "hulajnogę" - trzykołowy samochód pokryty plandeką. To były pierwsze środki lokomocji dla strażaków. Później uruchomili drabiny niemieckie. A oddział na Ołbińskiej był najmniej zniszczony. Inne stare jednostki były w gorszym stanie. Choć straż raczej nie walczyła, do walk częściej wykorzystywano kościoły.
- Ta jednostka repatriacyjna mieściła się na ul. Jedności Narodowej?
JS: To było w Domu Polskim, który mieścił się na Probusa. To był taki zalążek. Po 3 miesiącach ojca zamknięto i odwołano z tej funkcji. Znaleźli nieciekawe koneksje rodzinne, czyli Armia Krajowa. Później go zwolniono. Fajne miał wspomnienie mój ojciec. Kiedyś jego kolega przyniósł mi starą Gazetę Wrocławską, w której opisywano, że podczas powrotu ze Stadionu Olimpijskiego, z imprezy, UB zastrzeliło młodego chłopaka. Tato podjechał tam, zabrał chłopaka na pogotowie, ale go nie uratowali. Tato był taki. Jak brał młodych ludzi na szkolenie, to się bali. Robił ćwiczenia, których nikt nie robił i nadal nie robi. Ale tato też brał udział w gaszeniu kościoła garnizonowego.
- W latach 70.?
JS: Tak. Później był kolejny pożar i mieli problem z ugaszeniem - mimo lepszego sprzętu. Jak się palił wagon z zapałkami na bocznicy przy ul. Rychtalskiej, to tato jeszcze przyniósł torbę zapałek. Zdziwiłem się i spytałem, skąd je ma. To powiedział, że jak nie można ugasić, to trzeba zabrać to, co się pali.
Ja Nadodrze wspominam, bo jako dzieci najczęściej żeśmy odwiedzali bunkier na Słowiańskiej. Jak miałem z 6-7 lat, to często żeśmy tam chodzili.
Mój syn, który się urodził w 1975 r., w stanie wojennym znalazł broń - oryginalnego Mausera, zapakowanego i zaoliwionego. To było we wnętrzu podwórzowym na Chrobrego. Akurat tam wyburzali oficyny. Żona go zaniosła na komisariat, do tego była jeszcze amunicja.
Natomiast my w tym bunkrze bawiliśmy się. Tak samo w tunelach - z tyłu za Górką Słowiańską, ich już nie ma. A w miejscu tego parczku przy górce stał stary dom z napisem "miny niet". Później został wyburzony. Fragment tunelu został też pod strażą pożarną na Ołbińskiej i one się akurat łączyły. Były długie, a dochodziliśmy do momentu, gdzie pojawiała się woda. Tam nawet były takie schrony dla ludzi. W Urzędzie Wojewódzkim jest też taki tunel. Tam jest w ogóle taka ciekawostka, że w dużej sali, w której przyjmuje wojewoda, na suficie jeszcze widać ślady swastyk.
Na Krętej mieszkało bardzo dużo Niemców - autochtonów. Oni mieli ciężkie życie. Chyba media tak sterowały młodymi ludźmi, że Niemców bito. Bardzo dużo też mieszkało tu Żydów w związku z tym, że na Jedności było wiele zakładów rzemieślniczych. Oni też przyjechali ze Lwowa i tamtych stron. Ja chodziłem z nimi do klasy, a w 1968 r. wyjechali, wiadomo. Nigdzie we Wrocławiu nie było tyle sklepów co na Jedności. Świetne sklepy. Ja kupowałem tu garnitur do komunii, z butami - jak sklepikarz nie mógł dobrać, to wziął od kolegi po drugiej stronie ulicy. Gorseciarstwo, pierwsze spodnie... Mieli tez swoje kawiarnie, np. Koliber. Tylko że dla studentów.
- Jedna do dzisiaj funkcjonuje?
JS: Nie, jedna - Magnolia - była na Śrutowej, a druga na Jedności, gdzie teraz nowy budynek stoi - to był ten Koliber. Tu ludzie z całego Wrocławia przyjeżdżali. No i kino Pionier - było świetne, bo jeden kupował bilet i wchodził, a potem otwierał z drugiej strony i wszyscy tamtędy wchodzili. Ale to nie chodziło o brak pieniędzy, tylko biletów brakowało. Albo film był od 14 lat, a ktoś miał 10.
Pierwszy telewizor na Nadodrzu miała właśnie jednostka pożarnicza. To była duża szafa, w której stał i na wieczór zamykano ją na klucz.... Jak leciał Zorro, to wszystkie dzieciaki tam biegły. Później strażacy zrobili telewizor kolorowy, zakładając taką szybkę kolorową - np. była fioletowa i taki był obraz. Wszyscy siedzieliśmy na podłodze. Tu był taki rejon Krętej, Słowiańskiej, w którym mieszkało wielu strażaków. Tu dostawali mieszkania. A idąc od zajezdni w kierunku Krętej, to z kolei mieszkały rodziny tramwajarzy.
- I były jakieś walki między dzieciakami?
JS: Wojny były między kinem Lalka a Pionierem. Ale najgorsi wrogowie byli z Kleczkowa. Tam byli synowie klawiszów, a klawiszów się nie kochało. Z tymi z Lalki odbywały się rozliczenia na Prusa, a z Kleczkowem w Parku na Staszica. Park był zniszczony. Policja nie interweniowała, ale też nikt nie używał żadnej broni, noży... Szkoła lwowska, obowiązywał kodeks.
Dużo młodych ludzi korzystało z boiska przy ul. Jugosławiańskiej. Teraz jest tam osiedle. Przyjmowali ludzi do grania w piłkę nożną - Polonia Wrocław. Jeśli chodziliśmy na mecze, to chodziliśmy na Ślężę, bo to był pierwszy klub sportowy.
- Gdzie grali?
JS: Na Wróblewskiego za ZOO.
- No tak, tam funkcjonował stadion.
JS: Śląsk to później powstał. Ślęzę wspomagali kolejarze i lwowiacy. Wszyscy mówili "daj bomby", ja nie rozumiałem, a to znaczy "gola". Był tam jakiś zawodnik, który podobno jak strzelał, to był strach, że poprzeczka się złamie. Bo wtedy były drewniane poprzeczki.
- A co było w bunkrze przy ul. Ołbińskiej?
JS: Aptekarze, meble, komis meblowy. Ale te wszystkie piętra nie były nigdy obsadzone. Układ jest spiralny. Panuje niska temperatura, więc nie trzeba było klimatyzacji wykorzystywać.
Na Trzebnicką docierały różne statki i barki, i tam cumowały. W okresie międzywojennym pływało po Odrze 4 tys. jednostek, później tysiąc, teraz 0. Na nich pływały załogi międzynarodowe. Pamiętam, że się wsłuchiwaliśmy, bo jedyny język jaki się znało, to rosyjski. Na Trzebnickiej były dwie restauracje oblegane przez tych marynarzy. Oni pływali do Niemiec, Holandii, więc było ich stać. Te restauracje to Rusałka i Majewski.
- W którym miejscu były?
JS: Vis-a-vis gazowni. Na parterze kamienic. Fajne życie tu sie toczyło dlatego, że w gazowni i straży często odbywały się zabawy. Orkiestra grała, płaciło się chyba 5 zł za wejście. Wszyscy chodziliśmy, bo do Rynku raczej nie. Tam jeździły tramwaje, przez most Uniwersytecki i pod Uniwersytetem. Koło bunkra tramwaj zwalniał, więc facet musiał z niego wyskoczyć. Najgorsze jak dziewczyny próbowały, to się zawsze wywracały. Wskakiwanie jest prostsze.
- I to jeszcze były te stare, niemieckie tramwaje?
JS: Tak, ale one nie były takie złe. Co prawda w środku były drewniane. Hamulce miały z piaskiem. Tego taboru już nie ma. Te, które stoją przy Sektorze 3, to już są nowsze. Na Krętej, na starej zajezdni, też już ich nie ma.
Pamiętam też taką akcję, że płynął statek z dziećmi ze szkoły i nie mógł dobić do brzegu, bo podniosła się woda. Tato ze strażakami ewakuował te dzieci.
Na Łowieckiej był basen "pod balonem". Elektrociepłownia zbudowała sobie urządzenia do filtracji i potrzebowali na to miejsce, dlatego zlikwidowali basen. To był znakomity basen, miał co prawda z 25 m tylko, a takiego basenu w okolicy nie ma. Wejść "na gapę" było trudno. Nie wiem, z czego to wchodzenie "na gapę" wynikało - przecież miałem pieniądze, ale jakoś się tak próbowało wejść za darmo.
-Pamięta Pan stare budynki elektrociepłowni?
JS: Były jak chodziliśmy na basen, ale byliśmy za młodzi i nie pamiętam tego dokładnie. Wtedy można było jeszcze chodzić po tym terenie, a teraz bez przepustki się nie da...
Z lat 80. to jeszcze mogę powiedzieć, że poszkodowanych ZOMOwców, którzy walczyli z Solidarnością, przywozili do szpitala MSW. Oni się bali wychodzić na spacer, bo byli atakowani. Jak była akcja na Grabiszyńskiej, to potem tu ich przywozili. Lekarze ich ostrzegali, żeby nie wychodzili.
- Obok jest ogród...
JS: Tak, piękny. Tam też się bawiliśmy, biegaliśmy. Ale nie dla tych panów.
Tutaj też znaleźli schronienie działacze podziemia. Ukrywali się tu Bednarz, Pinior. Tu jest dużo mieszkań i trudno ludzi rozpoznać, tym bardziej że oni się dobrze maskowali. A pracujący tu milicjanci byli bardzo słabi. Natomiast mocni byli dzielnicowi - mieli niesamowity autorytet, bo znali tych wszystkich ludzi. Jak było tu włamanie do kiosku, to od razu wiedzieli, kto to zrobił.
W 1989 r. w siedzibie Rady Osiedla mieścił się komitet osiedlowy i placówka ORMO. I ja tu wchodzę z kolegą i mówię do "ormowców", że tu będzie siedziba Komitetu Obywatelskiego Solidarność. Weszliśmy tu, a oni nas wezwali potem do delegatury Śródmieście, na Zapolskiej. Towarzysz dyrektor pyta, co ma z nami zrobić. Kazał się podzielić terenem. Wróciliśmy do siedziby, naczelnik dzielnicy tu przyjechał i podzielił pomieszczenie na dwie strony między nasze grupy. Ja się zgodziłem, bo wiedziałem, że po mojej stronie była woda i toaleta. I telefon na korbkę - oni mieli nowsze. Następnego dnia puka do nas ormowiec z pytaniem, czy może wejść do toalety. Ale powiedziałem, że nie, bo jest narada. Więc on wyszedł na podwórko - poszedł między rupiecie oddać mocz. To zadzwoniłem na komisariat i słyszę za ścianą "Bolek, przestań lać, bo muszę kolegium zrobić, solidaruchy dzwonią".
W szafach było pełno pucharów, więc poszedłem do grawera na Wincentego i poprosiłem, żeby zdarł napisy i zrobił Puchar przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Zorganizowałem pierwszy we Wrocławiu turniej tenisa ziemnego na Morskim Oku. Gazeta "Słowo..." to ogłosiła, radio podało informację. No i miałem puchary. Za miesiąc przyszli towarzysze i pytają o te puchary. Powiedziałem, że oddaliśmy na złom, ale nie wzięliśmy nawet złotówki. Złomiarz potwierdził, że jakiś złom oddaliśmy, a to były jakieś puszki. Oddałem im tylko drzewce, sztandarów już nie było. Po niecałym roku musieli się wyprowadzić. Szef tej grupy po latach tu przychodził i odnosił się do mnie serdecznie. Tyle że osiedla były inaczej podzielone, tam było Dąbrowszczaków - czyli Maxa Borna, tu był Ołbin chyba, a róg Słowiańskiej i Roosevelta było jeszcze inne. Były mniejsze na pewno.
- W PRLu główną funkcję pełniły dzielnice?
Były komitety osiedlowe, ale główną rolę miały dzielnice. O, klub seniora tu był. Przychodzili sobie pogadać, kawę wypić. Nie było życia w tym, nikt nie załatwiał nic dla ludzi.
Życie na Nadodrzu trochę się zmienia wraz z tą rewitalizacją. W trojkę walczyliśmy o tę rewitalizację. Podglądaliśmy Francuzów w Lyonie, jak oni to robią. Byliśmy w Berlinie, Birmingham. Chodziło szczególnie o tę wykluczoną część mieszkańców. Ale robi się trochę ciekawych rzeczy.
Dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu Patriotyzm Jutra.